Nie mniej, nie więcej, tylko tyle co potrzeba by dzień się nie zakończył katastrofą.
Wstaję i robię klik - funkcja automatu poszła w ruch.
Nie myślę, bo mi to nie służy - zaraz coś mi wpada do oka i męczę się z tym do końca dnia.
To coś sprawia, że wyrabiam normę nawilżania oka, aż boję się, że się pomarszczy jak skóra i oko będzie do wymiany, bo na stare będzie wyglądać.
No, ale przychodzi taki moment, że jednak trzeba tyłek usadowić w jednym miejscu i się skupić.
Takie skupienie to nie lada wyczyn.
Bo i odwagi i cierpliwości potrzeba do tego.
Odwagi - bo kto normalny chce zebrać po roku wszystko do kupy, chyba masochista tylko.
Cierpliwości - no kurde weź ogarnij 365 dni?!
Jednak trzeba.
Bo po co ciągnąć to za sobą przez kolejny rok?
Nie lepiej pieprznąć to do szufladki: To już było - z nadzieją, że nic w życiu się dwa razy nie zdarza i więcej mnie cholerstwo nie dopadnie.
Więc i ja siadłam.
Przygotowałam się do tego odpowiednio:
- kartki (powtarzam 365 dni!) i długopis, możesz nawet dwa, dla pewności.
- coś ciepłego do picia, ja preferuję kawę, bo jakoś mnie jej zapach dobrze nastraja.
- chusteczki higieniczne - tłumaczyć nie muszę
- czekolada, najlepiej ta duża, albo nie słoik nutteli też może być.
I tu następuję ten moment - funkcja automat odpoczywa, a Ty zwolnij wszelkie blokady...
Zaczynam kalkulować, plusy i minusy tego roku.
Plusy:
Znalazłam dobra pracę...
Marcelek zdrowy...
Ja zdrowa...
I?
No tak co mi więcej do szczęścia potrzeba nie? Dom mam, pieniądze są, dziecko szczęśliwe i przyszłość spokojna. I ja jeszcze marudzę? Bezczelna...
A ja jednak dużo straciłam przez ten rok.
Straciłam 7 letni związek i szansę na stworzenie pełnej rodziny mojemu dziecku. To już zawsze będzie ciągało za sobą jakieś konsekwencję. Czasami czuję się zła sama na siebie i strumieniem lecą myśli: Może mogłam coś jeszcze zrobić, może mogłam jeszcze zaczekać, dla małego?
Mówią, że przejdzie, że za jakiś czas będzie mniej bolało, że będzie lepiej. Niektórzy posuwają się do stwierdzenia, że to nie była prawdziwa miłość, że żyłam fikcją...
Straciłam część siebie, zostawiłam ją tam za drzwiami, dla niego - po takim kopniaku jakim dostałam od życia, zbierając się w popłochu by uciec i nie czuć bólu, zostawiłam ją tam. Ona - to ta uśmiechnięta i nie bojąca się życia kobieta, ta optymistka i marzycielka, została tam. I najgorsze jest to, że nie mam odwagi po nią wrócić.
Straciłam pewne swoje zasady, które budowałam tyle lat - były jednym wielkim kłamstwem.
Straciłam wiarę w ludzi, bo przecież wierzyłam, że w każdym nawet z pozoru najgorszym człowieku jest odrobina dobra. W nim nie było.
W najgorszym momencie sięgnęłam dna...
Dno można porównać do malutkiego pomieszczenia - nie ma w nim nic: nie ma okna przez które można wyjrzeć snując plany - nie ma okna, nie ma planów, nie ma drzwi - nie wyjdziesz sama z pomieszczenia, bo i siły i chęci brak. Nie powiem Ci jakie ściany mają kolor, bo ich nie widzę. Nie widzę kolorów, bo ich w sumie tam nie ma. I nie, nie ma światła by móc je zobaczyć. I nie ma tam nic fajnego. Nie ma łóżka na którym się wyśpisz. Nie ma łóżka i nie ma snu. Nie ma snu i nie ma energii. Nie ma energii, przychodzi bezsilność. Przychodzi bezsilności, a z nią chęć ucieczki. A jak uciec z pomieszczenia bez drzwi? Sama nie dasz rady...
A ja jednak jestem, nawet się czasami uśmiecham, i o dziecko dbam - jak najlepiej potrafię...
I zaczyna mi to wychodzić.
Mówią, że będzie lepiej...
Czekam na to...