czwartek, 27 lutego 2014

Wyrodna matka!

Fajny nie? 

Pewnie, że fajny :) 

Wygląda na zdrowego? 

Pewnie, że jest zdrowy :) 

Czy wygląda na nieszczęśliwego? 

Nie! 


Kogo nazywam wyrodna matką? A no siebie...

Nie, no ja osobiście uważam się za dobrą matkę. Dziecka swego nie biję, nie krzyczę na niego, jestem za bezstresowym wychowaniem - choć nie uważam to za główne kryteria "dobroci matczynej", bo uważam, że to dziecku się należy, że każdy rodzic powinien zapewnić to swojemu dziecku - spędzam z nim multum czasu na zabawie, na rozmowach, na spacerach, dbam o jego zdrowie, zapewniam mu komfort psychiczny, rozwój intelektualny, a przede wszystkim kocham Go nad życie.

A co mnie skłoniło to nazwania siebie dziś wyrodną matką?
Od samego początku... Nie - to się stało wcześniej... Od momentu gdy poinformowałam wszystkich, że spodziewam się dziecka wokół mnie znalazło się mnóstwo ciotek - dobre rady, babć (od małego myślałam, że babcie to są dwie, a tu życie robi mi niespodzianki, bo Marcelek miał ich chyba z 6) i innych "miłych" pań służących pomocą...

Nikomu nie wpadło do głowy, że ja jako przyszła matka, żyjąca w XXI wieku, mam dostęp do internetu, do książek- które uwielbiam czytać, a przede wszystkim chodziłam do lekarza, a do położnej mogłam dzwonić 24/7 i wszelkich informacji mogłam zaczerpnąć od nich.
Jako, że mam bardzo trudny charakter: przejawiam cechy despotyczne - odziedziczone po ojcu, jestem nerwusem na poziomie hard to takie rady działały na mnie jak przysłowiowa płachta na byka. W nosie mieli moje uczucia - poniekąd czułam jak naruszają moją intymną przestrzeń, bo temat porodu do takiej przestrzeni należał i wykładali kawę na ławę: jak przeć, ile szwów miały, jak boli CC, jak pękały... A ja? Siedziałam i słuchałam, nie chcąc urazić nikogo - bo przecież one z dobrych chęci to robią...

No,ale długo tak nie wytrzymałam. Myślę sobie, że ja tak nie chce, że ja chce po swojemu, z jakich racji ja mam robić tak jak one chcą, przecież jestem niezależną kobietą, to będzie moje dziecko... MOJE!

No i tu zaczynają się schody i początek drogi do wyrodnej matki.

Będę rodzić CC! - "Ale dlaczego? To dla dziecka gorszę wyjście... Od tylu wieków rodzi się siłami natury" - siedzę i patrzę na te kłapiące buzie i myślę sobie (no przecież nie będę ich słuchać) : Bo taki mam kaprys! Moje ciało? Moje, więc skoro chce się pociąć to chyba moja sprawa nie? Nikt nie zapytał dlaczego taka jest moja decyzja, a przecież wystarczyła by minuta, by zorientować się, że mały nie chce się przekręcić i dupką na świat się pcha (w ostateczności dwa dni przed porodem obrócił się - dla jasności poród siłami natury, nie z własnej woli).

Będę karmić butelką - o był dopiero szok dla moich miłych pań! "No jak to? Przecież będziesz miała mleko w piersi... A to nie zdrowe... A odporność?" - no moje drogie panie, czemu nikt się nie zapytał o wynik zabiegu, który miałam w 6 miesiącu ciąży? No, bo po co nie? A po za tym moje opory siedziały jeszcze gdzieś w mojej podświadomości, ale z tym to się już nikt nie liczył. Po 3 tyg. męki karmienia piersią - dopięłam swego i przeszłam na MM.

Nie nosić mi dziecka na rekach - "Ale jak nie nosić takiego malucha? Ale tylko na chwilę..." - Nie, nie i jeszcze raz nie, nie pozwalam i koniec. Wy go nosić będziecie gdy mi w nocy spać nie będzie? No nie, wy sobie smacznie spać będziecie, a ja będę szukać zapałek by sobie je pod powieki wkładać...

O mój boże! Połóż Go, bo on siedzi! - siedzi, no i co z tego? Pomagałam mu w tym? Nie - sam usiadł. Marcel miał 4 miesiące jak siadł pierwszy raz sam. Nie możliwe? A jednak... Zaskakiwał nas od urodzenia. 2 tyg - podnosił główkę leżąc na brzuszku, 1.5 miesiąca - przewracał się z brzuszka na plecy, 8 m-cy jak zaczął stawiać pierwsze samodzielne kroki... 

Nie idź na dwór, bo za zimno - "Kiedy mogę wyjść na dwór z dzieckiem, a kiedy nie? - pytam lekarza. "Codziennie może Pani wyjść" - odpowiada. "Jak pada deszcz, wieje wiatr na dworze i jest mróz?" - "Może będzie prościej jak wyjaśnię Pani, że u nas 2/3 roku to zimne dni i siedzi Pani w domu w takie dni?" - "Nie" -  "Pani wychodzi to czemu dziecko nie może?" - "To kiedy nie powinno wychodzić?" - "Kiedy ma gorączkę, gdy jest po chorobie, gdy jest mróz poniżej -10" Wasze zdanie nie jest ważniejsze od zdania lekarza...

Wprowadzenie nowych produktów do menu - za wcześnie.

Zamiana wanienki na łazienkę - za wcześnie.

Nie inhaluj - bo płacze.

Nie czyść noska gruszką - bo płacze.

Nie podawaj witamin - bo nie lubi. 

Nie podawaj krowiego mleka - bo nie zdrowe.

Nie będę wymieniać wszystkich, bo post pisałabym z rok czasu - trochę ponad rok ma Marcel, średnio codziennie ktoś mi zwracał na coś uwagę...

Nie raz siedziałam i myślałam nad tym wszystkim:

"Jestem matką, kocham swoje dziecię ponad życie, trzęsę się nad nim gdy się przewróci, potrafię spustoszyć swój portfel nie wydając grosza na siebie, czuwam przy nim 24 godziny na dobę - czy mogłabym mu kiedyś świadomie zrobić krzywdę? 

I zaraz się karcę sama w tych swoich pojeb*nych myślach:

"W życiu nie zrobiła bym mu krzywdy, a wręcz przeciwnie uchroniłam go przed nie jednym upadkiem, narażałam swoje zdrowie by on był zdrowy - nikt nie ma prawa narzucać mi swojego zdania - sama wiem co dla MOJEGO dziecka jest najlepsze..."

Miarka przebrała się dziś...

Jechałam na kontrolę do lekarza. Moje dziecko brało przez 7 dni antybiotyk, miało infekcję gardła. Dla mnie oczywiste jest, że po chorobie należy się wybrać do lekarza i sprawdzić czy wszystko jest już ok, czy antybiotyk zadziałał prawidłowo... Oczywiste? Nie dla wszystkich.

Jako, że nie posiadam prawa jazdy, byłam zmuszona poprosić kogoś by mnie podwiózł - środki publiczne odpadają po chorobie, bo za dużo ludzi i różnych choróbsk - a Marcel odporności jeszcze po jednej nie nabrał. 
Wsiadam do auta i słyszę:
- A gdzie jedziesz?
- Do lekarza...
- Z Marcelem?
- Tak...
- Przecież dopiero wyszliście ze szpitala...
- Wiem, ale dostał antybiotyk i jadę sprawdzić czy wszystko ok...
- W naszych czasach nie jeździło się z dzieckiem do lekarzy tak często, a teraz tylko kichną, smarkną i buch już do lekarzy. Co to się porobiło...

Zbierałam szczękę z podłogi chyba z 20 min. Zachowałam stoicki spokój...

Wysiadłam i powiedziałam do swojej mamy: 
- Czy ja pytałam kogoś o pozwolenie by zawieść SWOJE dziecko do lekarza...
- Spokojnie, nie wszyscy podchodzą do tego poważnie...

Poszłam do lekarza. Wszystko wporządku, ale co się na denerwowałam to moje prawda?

WOLĘ BYĆ PRZEWRAŻLIWIONA  NIŻ DZIAŁAĆ ZA PÓŹNO!

Tak więc "miłe" babeczki mam Wam do przekazania jedno:
Ugryźcie się w język za nim udzielicie komuś "dobrej" rady - nie każdy chce tego słuchać!
Róbcie to wtedy jeśli o to poproszę!

sobota, 22 lutego 2014

Moje życie lepsze od Chuck'a Noris'a, kopie nie tylko z pół obrotu...

Jako mała dziewczynka miałam marzenia. Marzenia w które wierzyłam. Wierzyłam tak bardzo, że byłam pewna ich spełnienia. Nie brałam pod uwagę innej opcji...

Książę na białym koniu, willa z basenem, różowe porsche i inne mniej lub bardziej niedorzeczne plany na swoją przyszłość...

Ze swoich marzeń wyrosłam jak ze starych butów. Zmieniały się z każdym rokiem. Z tych bajkowych zmieniały się w te realistyczne...

Ale nigdy nie brałam pod uwagę tego, że moje marzenia nie doczekają się spełnienia.

Przecież jeśli się czegoś bardzo pragnie to się wkońcu to spełni.

Prawda?

Prawda?!

Nie, nie prawda... Nie wystarczy chcieć i pragnąć... To za mało.

Trzeba o nie walczyć! - łatwo powiedzieć, jeszcze łatwiej to napisać. Ale jak do nich dążyć skoro życie na każdym zakręcie - w moim przypadku z jednego w drugi - przypomina mi, że nie mam łatwo, a jeśli myślę, że to chwilowe to się grubo mylę!

Ciągle pod górkę, nigdy z niej. Z jednej depresji w drugą. Z jednego bagna wychodzę w drugie wpadam...

I ja się pytam jakim cudem ciągle ja?!

No tak na ludzki rozum: Dziś jest źle, ale może jutro będzie lepiej?

Nie będzie!

To może pojutrze?

Nie!

Za jakiś czas?

Wątpie!

Zastanawiałam się ostatnio ile luster zbiłam w swoim życiu. A może ja przyciągam kłopoty? A może to przez to, że urodziłam się 13 w piątek?

Codziennie kładę się z głową pełną od wrażeń - negatywnych dla jasności. Nie mam już siły po prostu wstawać z pozytywnym nastawieniem. Baaa! Boję się wstawać! Bo niby po co? By dostać kolejne rozczarowania?

Drogie Życie!
Czego Ty ode mnie oczekujesz? Mam 24 lata - a bagaż doświadczeń większy od niejednej 40-latki. Kopiesz mnie w tyłek najboleśniej jak możesz. Wysługujesz się moimi bliskimi by sprawić mi przykrość - nie mam pretensji do nich! Mam je do Ciebie! Robisz sobie ze mną co zechcesz, nie licząc się z tym czego ja chce. Przez Ciebie zabrano mi Damiana, zabrano mi radość z codzienności, zadajesz ból mojemu synkowi, a on ma przecież tylko rok, odsuwasz ode mnie ludzi, odbierasz mi siły. Po co to wszystko? Czy nie wystarczy jak na jednego człowieka? Co mam zrobić żeby mieć Cię jako swojego sprzymierzeńca, a nie wroga?

Ja nie chce wiele, naprawdę... 

Chciałabym by wrócił Damian. Potrzebuje Go - jest moją miłością, moim partnerem życiowym, z którym chce brnąć dalej, jest moim przyjacielem. Z nim każdy problem jest lżejszy, bo dzielony na dwoje. Brakuje mi Go, tak cholernie Go potrzebuje! 
Wyrwane z pamiętnika:
1 luty 2014 22:04

Tęsknie za Tobą. Cholernie tęsknie. Nie umiem ubrać tego w czegoś, co rozrywa mnie od środka słowami. Mogę porównać to do tensknoty. Tak strasznie mi Ciebie brakuje. Siedzę przy biurku i zamykam oczy. Pierwsza myśl: Ostatnie widzenie i ten uscisk w gardle gdy poczułam Twoje ciepło. Pamiętam je doskonale. Nie umiem określić go w Celsjuszach, ale wiem, że po tym cieple rozpoznałam bym Cię wśród tłumu.
(...)
Nie możesz mi tego dać, to nierealne, ale marzę o tym. A marzenia spełniają się przecież prawda? Kiedyś - nie ważne kiedy, ale się spełnią. Dla tego "kiedyś" wstaje każdego dnia, dla tego "kiedyś" funkcjonuje. Robię to dla tego "kiedyś" co ma niebieskie magiczne oczy, blond włosy, zabójczy uśmiech, pieprzyk na obojczyku, i bliznę na nodze. To moje "kiedyś"... Moje...

Chciałabym także zadbać lepiej o własne dziecko. By nic mu nie brakowało. Bym miała więcej siły i czasu by mu go poświęcać. Przecież on nic nie jest winny, że mam pod górkę...

Chciałabym by bliscy zrozumieli mnie i moje potrzeby. By pomoc była w obie strony. Nie tylko z mojej...

A takie przyszłościowe?

Własne mieszkanie - nie musi być dom, wystarczy mi mieszkanie, może być wynajmowane, byle by to były nasz 4 kąty...
Pieniądze - nie musi być dużo, tak by Marcelkowi nic nie brakowało, a my byśmy nie musieli się martwić o jutro.

Drogie Życie - dogadamy się? Jestem wstanie pójść na kompromisy, tylko daj mi jakiś znak, że Ty też.


niedziela, 16 lutego 2014

Kampania: WŁĄCZ ŚWIADOMOŚĆ - NIE JESTEŚ JUŻ SAMA!

O kampanii dowiedziałam się przez fanpag Matka Prezesa. To dzięki jej profilowi trafiłam na blog Mamalla. Nie drążyłam dalej źródła - to co tam przeczytałam wystarczyło mi by podjąć się udziału w kampanii.

Mam też swoje osobiste powody. Gdy byłam mała miałam do czynienia z dwoma rodzinami - naszymi sąsiadami. W jednej była piątka dzieci, a w drugiej było ich aż dziesięć. W oby dwóch przypadkach widziałam matki z wielkimi brzuchami i purpurowymi buziami. Dodam, że w tej większej rodzinie dwoje dzieci zmarło śmiercią łóżeczkową. 

Wtedy byłam mała i niczego nieświadoma - gdyby ktoś mnie zapytał wtedy nawet bym pewnie nie wiedziała jakich słów użyć by określić to co widziałam. Teraz jestem osobą dorosłą, świadomą i mającą odwagę o tym mówić!

Jest jeszcze coś...
Bardzo ważne!
Jestem matką!

Plakat przewodni kampanii:


Odniosę się do mitów z niego. Udowodnię słuszność akcji.

1. Jeden łyczek nie zaszkodzi - Jesteś pewna? Zastanów się chwilę... Dasz sobie 100% gwarancji, że po tym łyku nic nie będzie dziecku? Obiecasz jemu to? Jaką masz pewność, że podczas tego jednego łyku, który wypijasz w organizmie dziecka nie powstaje właśnie jakiś ważny receptor np. odpowiadający za koncentrację w przyszłości? Zaryzykujesz?

Chciałabym zobaczyć minę matki która siedzi w gabinecie lekarskim i słyszy od lekarza: 
- To spowodował pity alkohol w trakcie ciąży. 
- Ale to był tylko łyk!...
- O jeden łyk za dużo...

Nie nie cieszy mnie cudze nieszczęście - ale chce by każdą taką matkę sumienie zżerało do końca życia!

2. Czerwone wino można pić w ciąży do obiadu - A co to czerwone wino to sok z kartonika? Nie! To także alkohol.

Druga chmurka od dołu po prawej stronie - to nie ilość witamin zawartych w winie - tylko zawartość alkoholu!

3. Okazjonalna lampka wina nie niesie ryzyka poronienia - Naprawdę w to wierzysz? No to patrz:

• Alkohol spożywany w drugim trymestrze ciąży może spowodować:
- poronienie  zagrażające twojemu zdrowiu  i życiu;- uszkodzenie komórek mięśni, skóry, zębów, gruczołów i kości dziecka;- uszkodzenie mózgu dziecka.


Źródło: Link

4.Lepiej wypić czerwone wino niż kawę - a może napijesz się wody lub soku? Jedno i drugie szkodzi! Rozumiesz?

5. Alkohol może zaszkodzić tylko w pierwszym trymestrze - a ja udowodnię Ci, że się mylisz!

1 trymestr:
- poważnych uszkodzeń mózgu;
- zaburzeń prawidłowego rozwoju komórek;
- uszkodzeń ważnych organów, takich jak: wątroba, nerki, serce;
- deformacji twarzy;
- poronień.
2 trymestr:
- poronienie zagrażające twojemu zdrowiu  i życiu;
- uszkodzenie komórek mięśni, skóry, zębów, gruczołów i kości dziecka;
- uszkodzenie mózgu dziecka.
- zaburzenia w rozwoju mózgu i płuc;
3 trymestr:
- opóźnienie przyrostu wagi płodu;
- przedwczesny poród.

Źródło: Link

6. Łożysko chroni dziecko przed wypitym alkoholem - Mi nie musisz wierzyć, ale wystarczy przeszukać internet:
"Łożysko chroni dziecko przed większością infekcji bakteryjnych. Jednak nie jest w stanie ochronić go przed alkoholem, nikotyną, narkotykami, toksoplazmozą i niektórymi wirusami (np. wirusem różyczki)."
Źródło: Link

7. Piwo jest bezpieczne - A co to kolejny sok? Czy może to dlatego, że ma mniej procent? Kolejną etykietkę mam przedstawić?

8. FAS dotyczy tylko środowisk patologicznych - a to niby dlaczego? A wiesz, że w Polsce rodzi się więcej dzieci z FAS niż zespołem Downa ? Chcesz mi powiedzieć, że większa połowa Polski to patologia? 
Co to jest FAS?
Termin ten po raz pierwszy został użyty przez  badaczy amerykańskich D.Smitha i K.L.Jonesa w 1973 roku. Był określeniem tych wszystkich dzieci, które urodziły się z wadami wrodzonymi w wyniku picia przez ich matki alkoholu w czasie ciąży. Diagnoza stawiana jest, jeżeli wiemy, że kobieta spożywała alkohol w ciąży, a dziecko, które przyszło na świat, ma przynajmniej trzy dysmorfie (zniekształcenia) twarzy - tak zwane pierwszorzędnie objawy dla FAS.
Źródło: Link


Może mój blog to niewiele, ale to jeden z wielu! 


KAMPANIA SPOŁECZNA 

PRZECIWKO PICIU ALKOHOLU W

 CIĄŻY

"WŁĄCZ ŚWIADOMOŚĆ - NIE JESTEŚ JUŻ SAMA !" 

Jak widać wciąż wiele kobiet nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji picia alkoholu w ciąży. Zdając sobie z tego sprawę postanowiłam zorganizować kampanię społeczną, która ma na celu nakreślić ten problem. Próbować go w chociaż małym stopniu wyeliminować.
Liczę na przyłączenie się zarówno blogerek jak i Was czytelników !!!
Udostępniajcie linki do tego postu na Waszych stronach na facebooku, piszcie o problemie, wstawiajcie plakat stworzony specjalnie na potrzeby tej kampanii. Możecie go pobrać zarówno ze strony jak i poprosić mnie o jego przesłanie!
BLOGERZY! Napiszcie post specjalny, napiszcie o tym problemie!
Roześlijmy informację o tej kampanii wszędzie gdzie tylko się da.
Nie milczmy. Nie bądźmy obojętni. REAGUJMY!

Mamo, mamo, ja Ci pomogę - czyli tornado w kuchni :)

Mały śpi, a ja wcinam frytki - to nic, że przed obiadem, a że nie zdrowo to już nie wspomnę. Baaa! Popijam je colą... Czy pójdzie w boczki? Nieee :) Mam za szybką przemianę materii więc martwić się nie muszę.

A propo frytek.
Wiecie jak się robi frytki z rocznym maluchem? Niee? To ja Wam opowiem.

Przygotowania:
Mamusia przygotowała ziemniaczki, wiadereczko i miseczkę z wodą - to dla siebie. A dla Marcela? Krzesełko - bo moje dziecię uwielbia patrzeć jak mama coś robi.

Wykonanie:
Krzesełko dostawione, Marcelek stoi, mama za Nim i bierzemy się za obieranie ziemniaczków. Mama bierze ziemniaczka w rękę i zaczyna obierać... Jednym okiem na ziemniaka, drugim na Marcela. A co robi Marcel? Zaczyna przewracać mamie w wiadereczku ziemniaczki. Jeden do zlewu, drugi na podłogę, trzeci ... o nie tylko nie do buzi! Mama zabiera ziemniaczka, sięga jakiś granuszek i tłumaczy Marcelkowi by wrzucał sobie ziemniaczki z wiaderka do garnuszka. Ok, udało się. Zabieram się do obierania ziemniaczka po raz drugi. Zdążyłam obrać trzy, gdy Marcelkowi znudziło się przekładanie i jednego ziemniaczka wrzucił mamie do miseczki z wodą. Szafki zalane - ale to tylko dziecko tłumaczę sobie w myślach. Dobra przerwa... Mama wyciąga wszystkie miski z szafek, wszystkie drewniane i plastikowe łyżki, łopatki i chochelki i kładzie Marcelkowi na podłogę w kuchni. Uśmiech na twarzy dziecka równa się kilku minutą dla mamy. Podejście trzecie do obierania. Jeden ziemniak, drugi, trzeci, czwarty ... o nie kochanie, nie właź sam do tej miski! Dobra sytuacja opanowana. Marcelek bawi się dalej, a mama obiera. No zabawy było tyle co nic, normalne przecież, ale mama zdążyła obrać ziemniaczki. Trzeba było je teraz pokroić. Marcelek znów na krzesełku koło mamusi. Radość w jego oczach bo w wodzie się pochlapać można. No to kroimy. Dziecię me rączką łapie pokrojone fryteczki w wodzie i ... bach je do zlewu. Ooo nie kochanie! Dobra sięgamy garnuszek drugi, bo pierwszy przecież brudny od ziemniaków. Znów mamusia tłumaczy by Marcelek przekładał sobie fryteczki do garnuszka z miseczki. Ok, dziecko zajęte - matko łap za nożyk i ciachaj póki możesz. Ok, udało się. Mama przygotowała fryteczki. Biorę Marcelka, myjemy rączki, odwracam się ... a po kuchni przeszło tornado! Szafki zalane, miski po całej podłodze, łyżki wszędzie a i dwa garnki więcej do umycia... Łoolllaaa Boga... 

Zakończenie:
Mama garnuszki umyła, łyżki pozbierała, miseczki pochowała, szafki po wycierała - oczywiście z Marcelkiem na rękach, bo tuli-tuli się zachciało. Rozglądam się - czysto. Ale wiecie co? Sił na stanie przy kuchence i smażenie frytek już nie miałam. 

Dobra poszukamy babci. Znaleźliśmy: Babciu, kochamy Cię, nie Marcelku? Daaaa baaaabaaaa - krzyczy Marcekek. Usmażysz nam frytki? Dobra, załatwione, będą frytki! Juuupiiii :)


Oczywiście mogłabym poprosić wcześniej moją mamę by mi pomogła, ale po co? Ja uwielbiam robić coś ze swoim dzieckiem, a i on się nigdy nie nudzi :) I co z tego, że to co zrobiłabym w 20 minut, robię w godzinę, ale ta radość w oczach Marceka jest bezcenna, a przy okazji bawimy się i rozmawiamy :)



Ubrudzone dziecko - dziecko szczęśliwe. To nic, że jedzonko jest wszędzie: na koszulce, na spodniach mamy, na podłodze! 

A i komentarze na temat żywienia mojego dziecka zostawcie dla siebie! Nie bardzo obchodzi mnie wasze zdanie :)

sobota, 15 lutego 2014

Przedstawiam Wam Marcelka :)


-Cześć Księżniczko...

- Cześć...

- Wszystkiego najlepszego z okazji Walentynek. Dostałaś kartkę?

- Tak i nawzajem...

- Przepraszam... Ale wiesz, że Cię mocno kocham?

- Nie musisz. Wiem... Ja Ciebie jeszcze mocniej...


I to są moje Walentynki! Aaa i dostałam 4 buziaki od Marcela. On to dopiero musi mnie kochać. 

A o czym będzie dzisiejszy post?

Dzisiejszy post będzie o Marcelku! Chcecie go poznać bliżej? Pewnie, że chcecie :)

Marcelek to taki chłopczyk, który ma 79cm wzrostu, waży 9.500 kg i ma 1 rok, 1 miesiąc i 15 dni. Ma 4 ząbki i chodzi od 9 m-ca. Drugie imię Marcelka to Damian! Tak! Tak samo jak jego tatko. Tradycja nadawania drugich imion w rodzinie M. jest bardzo stara. Damian ma imię po ojcu, jego ojciec po swoim ojcu .... No to i Marcelek ma po swoim. W sumie nie protestowałam, bo wybierałam pierwsze, to co do drugiego dałam mu wolną rękę. Ooo taka dobroduszna byłam... 
Marcelek ma niebieskie oczy. Po kim - no to trudno ustalić, bo i ja i Damian takie mamy. Ma blond włoski, no to tu też mamy problem, bo obydwoje mamy blond włosy. Jedno jest pewne nosek ma po mnie! Taki ładny, prosty, śliczny jednym słowem! Cała reszta, włącznie z płcią jest po tatusiu. Mała kopia jego. Czy jestem o to zazdrosna? Nie, bo gdy widzę dumę w oczach swojego Damiana to jestem szczęśliwa!
Jakim dzieckiem jest Marcelek? Jest bardzo ruchliwy - wszędzie Go pełno: pod stołem, na tapczanie, a to w korytarzu, a to w kuchni, a to w koszu od zabawek i to zaledwie kilku minut! Jest bardzo pomysłowy - wiecie, że karton po pieluszkach to także ciuch-ciuch (ale samochód na którym może jeździć stoi w koncie nie? Bo karton fajniejszy!) Potrafi nieźle dać w kość, w szczególności gdy się zdenerwuje - czy wiedzieliście, że dzieci podczas swojego krzyku wytwarzają dźwięki o milionie różnych tonach, a jego poziom decybeli jest źle tolerowany przez osobników dorosłych, przynajmniej moje uszy są zbyt wrażliwe by tego słuchać. I nie wspomnę, że potrafi boleśnie ugryźć.  Jest niesamowitym "przytulakiem", uwielbia się przytulać i bardzo często sam wychodzi z inicjatywą. Jest niesamowitym obserwatorem, wystarczy, że raz zobaczy jakieś zachowanie, praktycznie od razu je naśladuje.  Jaki jest jeszcze? Napewno rozpieszczony jak dziadowski bicz - a to przez to, że jest wychowywany głównie przeze mnie i moją mamę. Jest jedyny w swoim rodzaju! Jest mój! I możesz mi udowodnić nawet naukowo, że Twoje dziecko robi coś lepiej od mojego, ale ja w to nie uwierzę, bo mojej jest najlepsze i koniec! A takie prawo matki!



Co potrafi dziecię me, a no bardzo dużo:
- Umie zrobić pa-pa
- Prześle całuska
- Zrobi akuku (jedną rączką zasłania oczko, drugą nosek)
- Udaję Indianina
- Umie tupać nóżkami
- Biję sobie brawo lub klaszcze gdy śpiewam mu kosi-kosi
- Udaję samolot
- Kiwa główką "nie"
- Okręca się na jednej nóżce w kółko
- Pokazuję na butelkę gdy chce mu się pić

O wspinaniu się na różne meble i innych wrodzonych oraz instynktownych umiejętnościach nie wspomnę.

A co Marcelek mówi?
- Mama - ale tylko gdy płacze
- Ada - tak mnie woła
- Dziadzia - do mojego taty
- Baba - do mojej mamy
- Ej - do wszystkich innych odobników 
- Dada - spacerek
- Am - jeść
- Tata
- Aloo - Halo, gdy rozmawiamy przez telefon
- Nee - nie
- Dydy - smoczek
- Papa 

Zdolniacha z tego Marcelka nie? :)
Miło mi Was poznać :)

To tyle na temat Marcelka, napewno będę na bieżąco Was o nim informować :)


A dzisiejszy wieczór spędzam na wirtualnej kolacji internetowej z dziewczynami z grupy POMAGAMY,bo chcemy... :) . Zapraszam do Nas :)

czwartek, 13 lutego 2014

Walentynkowa magia ... znikła.

Jutro są walentynki - święto zakochanych. Jedni je spędzą przy świecach w domowym zaciszu, inni w ulubionej restauracji, może pójdzie ktoś do kina albo na zabawę walentynkową... A ja? A ja im zazdroszczę! Tak, wiem, że to nie ładnie komuś czegoś zazdrościć, ale zazdrość wypełnia mnie po same brzegi, aż kipi ze mnie. 

Jestem zakochana, od 6 lat w jednym mężczyźnie i nie wyobrażam sobie życia bez Niego, a mimo tego nie mogę z Nim świętować. Ja nie pójdę na kolację, a nawet nie posiedzę z Nim w domu. Ja bym już zamiast prezentu walentynkowego wolała by na mnie nakrzyczał. Mogłabym się z Nim pokłócić o drobnostkę! Byle by był... Koło mnie...

Ale ja mogę pomarzyć! Zamiast buziaka i prezentu walentynkowego będę miała krótki telefon. Może 10 minut jak nam się poszczęści. A później? Później ucałuję Marcelka od taty i poczuję ogromną pustkę...

Najbardziej boli ta świadomość bycia "zajętą".

Zdjęcie zrobione jakieś 2 lata temu.


Teraz słowa płyną mi prosto z serca do palców które dotykają klawiszy klawiatury. Zanim zaczęłam pisać wiedziałam o czym to będzie, wiedziałam jakich słów użyję, wiedziałam wszystko… A teraz nie wiem nic… Nie pytaj co to znaczy, sama tego nie wiem, nie potrafię wytłumaczyć. Chce żebyś był przy mnie na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie… Chce być przy tobie w chwilach pięknych i w tych najgorszych. Dla ciebie mogłabym zrobić wszystko nie oczekując nic w zamian. Czy to miłość… Chyba tak… Ręce mi drżą przy pisaniu… Serce mi bije jak szalone a jednocześnie czuje jakby się zatrzymało. Nie czuje nic, słyszę tylko jego szaleńcze bicie. Kiedyś spytałeś co ja w tobie widzę… Odpowiedziałam tylko tak jak umiałam. Spróbuje odpowiedzieć ci teraz. Może niektóre zdania wydadzą ci się zużyte, puste i bezwartościowe ale ja tak czuje. Jesteś dla mnie całym światem, a cały świat bez ciebie jest niczym. Wszystkie kolory bez ciebie blakną i nic nie znaczą, przy tobie nawet szarość staje się tęczą wszystkich barw. Przy tobie moje zmysły się budzą i odkrywają na nowo świat. Kiedyś żyłam inaczej. Nie znałam tego uczucia. Może było mi trudniej, może łatwiej. Nie wiem. Nie znałam tego uczucia i nie wiedziałam co tracę. Teraz gdy ciebie nie ma wiem i to jest chyba najgorsze… Ale nikt nie może odebrać mi marzeń… Nikt mi ciebie nie zastąpi, z nikim nigdy się tak nie czułam i z nikim się już tak nie poczuje. Czasami się czuje jak narkoman na głodzie. Jak narkoman czekam na choćby maleńki znak od ciebie, na rozmowę, na spotkanie, na dotyk… Uwielbiam jak mnie dotykasz chce być cala twoja, chce być dla ciebie… Chce znaczyć dla ciebie chociaż trochę tego co ty znaczysz dla mnie.
Zawsze jak się budzę robię się smutna bo nie ma cie obok mnie…A potem myślę o tobie. Myślę cały czas… Gdy się modle, gdy jadę autobusem, gdy jestem u lekarza i na kawie u koleżanki… Jednym słowem zawsze. Więc w pewien sposób jesteś zawsze obok mnie. Najczęściej tylko w myślach niestety. Codziennie czekam na ciebie. Codziennie mam nadzieje ze to dzisiaj. Ze słyszę silnik twojego samochodu, twoje kroki, twój głos… Codziennie chce poczuć twój dotyk na mojej skórze, zapach twoich włosów i skóry, dotyk twoich warg. Wiem ze to niemożliwe ale chce... Dla mnie  jesteś wyjątkową osobą. Wiele razy myślałam ze jestem zakochana. Ale dopiero teraz jak doświadczyłam tego wiem co to słowo znaczy naprawdę, wiem już co mięli na myśli poeci i pisarze. Teraz dopiero rozumiem  ich przekazy, ich słowa…
Musiałam nauczyć się kochać, nauczyć się życia , nauczyć się samej siebie… Teraz uczę się dzięki tobie. Uczę się cierpliwości czekając na ciebie. Uczę się cieszyć krótkimi ulotnymi chwilami. Uczę się jak być szczęśliwa gdy cie przy mnie nie ma (to mi akurat nie bardzo wychodzi). Chce nauczyć się jeszcze ciebie....



Do setki coraz bliżej!

Wchodzę rano w swoją przeglądarkę, a tam Google w kształcie torcików! O co chodzi? Klikam na obrazek i wyskakuje mi: Wszystkiego najlepszego Adriana! Miło :) Tak, tak mam na imię Adriana, ale nie ważcie się tak do mnie zwracać! Znajdę po kabelku i pozabijam! :)

W sumie dzień jak każdy. Marcelek dość dostatnie wytłumaczył dziś rano, budząc mnie o 6:
-Mamo nie będzie taryfy urodzinowej.
Nie? Serio? No dobrze...

A czego mogłabym sobie życzyć w taki dzień?
Zdrowia - jestem zdrowa, ale tak na zapas, co by mi się żadne choróbsko nie przypałętało.
Pieniążków- ooo tak, ale nie za dużo, co by mi się w dupce nie poprzewracało
Cierpliwości! - chętnie tonami przyjmę :)
Szczęścia - przydałoby mi się!
Damiana koło siebie? Chciałabym... Bardzo... Nawet nie wiecie jak bardzo...
Prosiłabym jeszcze by ktoś wystosował pismo do ŻYCIA, by mnie po tyłku tak nie kopało. Wystarczająco daje mi do zrozumienia, że mam pod górkę w nim.

Nic więcej nie chce, nie potrzebuję prezentów. Naprawdę.

A więc Droga Moja Ado: All the best on your birthday!

środa, 12 lutego 2014

POMAGAMY, bo chcemy... :)

To, że żyjemy w czasach gdzie ludzka znieczulica panuje wszędzie chyba wszyscy już zauważyli.

Sama doświadczyłam jej będąc w ciąży. Tak, wiem - ciąża to nie choroba, ale akurat ja przechodziłam ją bardzo różnie. Mdlałam bez ostrzeżenia. Jako, że nie posiadam prawa jazdy byłam zmuszona podróżować publicznymi środkami transportu. Jedyne wyjście by przejechać całą trasę i nie zemdleć było po prostu siedzieć podczas podróży, a z tym bywało różnie. Ludzie po prostu odwracali głowę w druga stronę udając, że mnie nie widzą. Ale to nie tylko o to chodzi. Słysząc awanturę za ścianą reagujesz? Widzisz jak matka szarpie dziecko na ulicy i wymierza mu siarczystego klapsa reagujesz? Starszy pan stoi oparty o latarnie reagujesz? Nie, ja nie mierze wszystkich jedna miarą i nie wrzucam wszystkich do jednego worka, ale dam sobie rękę uciąć, bez przeglądania statystyk, że coś koło 60% ludzi nie reaguje. Wytłumaczenie? Dla mnie nie ma żadnego, ale ludzie uważają, że to ich nie dotyczy. No bo po co ma się wtrącać skoro on sam na jego/jej miejscu by sobie tego nie życzył!

Po co? Bo to jest Twój zasrany obywatelski obowiązek!

Jakiś czas temu, gdy urodziłam Marcelka nie raz potrzebowałam pomocy i informacji na temat dzieci. Wiadomo na samym początku była położna, ale głupio było mi dzwonić do niej z najdrobniejszą błahostką - chociaż wtedy wydawało mi się, że to napewno szpitalem się skończy. Z dnia na dzień miałam coraz więcej pytań i wtedy postanowiłam skorzystać z internetu. Wiadomo wujek dobra rada zwany potocznie Google ma na wszystko odpowiedzi. Ale jakoś mnie to nie satysfakcjonowało. Dobra teoria - teorią, ale ja potrzebowałam praktyki, możliwości podzielenia się z kimś moimi obawami. I tak któregoś razu przeglądając swój profil na FB zobaczyłam z prawej strony kilka grup związanym z macierzyństwem. Dołączyłam do kilku. Powiem Wam, że tam ludzka znieczulica także zbierała swoje żniwa. Pisząc swoje posty spotykałam się z różnymi reakcjami:
- Albo ktoś mnie linczował, bo robiłam nie tak jak inni
- Albo dostawałam odpowiedzi nie na temat
- Albo zwyczajnie czułam się jak powietrzę, nikt nie odpisywał
Dałam sobie spokój i stałam się tylko obserwatorem. Co moje oczy tam czytały! No matka matce zęby by powybijała gdyby nie ten dzielący je monitor. Jakiś czas później zostałam zaproszona do innej grupy. Przyjęłam bezpieczną pozycję obserwatora. Minęło kilka dni zanim odważyłam się napisać. Oczywiści postawa obronna przyjęta na zapas. I spotkało mnie bardzo miłe rozczarowanie, bo nikt mnie nie zlinczował, nikt mnie nie obraził, a i najważniejsze na mój post zostały udzielone odpowiedzi! Nie możliwe? A jednak!


To z czym się tam spotkałam przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Motto tej grupy: "To co wysyłasz w świat - wraca do Ciebie" jest idealnie trafione. Na grupie są same kobiety, większość z Nich jest matkami. Jedne życie kopie bardziej po tyłku, inne mniej, ale każda z Nich ma wielkie serce. Nie obchodzi ich, że liczą każdy grosz, ale jeśli mogą to pomogą - choćby za samo "Dziękuje". Atmosfera na grupie jest niesamowita: wirtualne kawki i herbatki na dzień dobry, wieczorne pogaduchy na byle jaki temat, a wsparcie i ich trzymanie kciuków naprawdę pomagają, choćby mi gdy szukałam pracy.

Jest tam Nas na dzień dzisiejszy 139 babek, ale uwierzcie mi jeszcze nie widziałam żadnej wojny. Można? Można! Wystarczy chcieć.

Chciałabym opisać kilka mam z tamtej grupy, które wyjątkowo mi utkwiły w głowie.

Iza - mama przesłodkiego Wojtusia. Naprawdę potrafi podnieść na duchu! Jest jedną z mam, które zmotywowały mnie do prowadzenia bloga.

Edyta - wspaniała babka. Zawsze służy pomocą, a jej rady jak dla mnie są idealnie trafione. Szkoda, że nie widzieliście zdjęcia jej córeczki - laleczka!

Andżelika - To nasza grupowa matka matek. Dowodzi nami i to Ona najczęściej parzy kawkę rano.

Gosia - moje góry do spraw karmienia. Pokłony w jej stronę za przepisy, które mi wysłała.

Anna (blondynka) - Sprzedałaby nawet samą siebie, gdyby ktoś potrzebował. Marcelek odziedziczył po jej synku piżamki.

Agnieszka - moja kolejna motywacja do pisania.

Anna (brunetka) - potrafi swoimi komentarzami sprawić, że w sercu cieplej się robi.

Wszystkim pozostałym także dziękuję, że jesteście z Nami.
Mimo tego, że w życiu różnie mi się układa mogę na Was liczyć!

Nie wierzycie? Sprawdźcie sami! - POMAGAMY, bo chcemy... :)

wtorek, 11 lutego 2014

Wyprawka dla mam.

Wstając rano wiedziałam, że ten dzień do lekkich należeć nie będzie. Z nosa jak z kranu, a w gardle jakaś bitwa bakterii - co najmniej zażarta, bo bolało jak cholera. Przez sekundę, a nawet dwie, przeleciała mi myśl przez głowę by położyć się z powrotem do łóżka, ale w tym momencie dobiegło mnie cichutkie charczenie z łóżeczka.

No pięknie! To, że łączyła mnie z Marcelem niewidzialna pępowina odkryłam już dawno. Gdy mnie bolał brzuch - jemu zachciało się ząbkować, gdy bolała mnie głowa - on musiał nabić sobie guziola i płakać w niebogłosy, gdy ja się przeziębiam - oczywiście on też musi. I w takie dni gdy marzę o jakieś taryfie ulgowej, by choć na chwilę zawiesić "mamusiowanie", bo po prostu sił mi już brak, on pokazuje mi, że nie ma takiej opcji. No nie i koniec! Daje mi jasno do zrozumienia, że moja choroba to tylko kolejna atrakcja do normalnego rytmu dnia.

Ale nie o tym chciałam dziś napisać...

Odwiedziła mnie dziś koleżanka - no nie mogła przyjść wczoraj oczywiście jak czułam się dobrze, tylko dziś! No dobrze... Zrobiłam kawkę i zaczęła się rozmowa. Tłumaczyła mi coś o swojej siostrze, która niedługo rodzi i kompletuje wyprawkę. Oczywiście ja jako istota wszystko wiedząca, musiałam cierpliwie odpowiadać na pytania, bo przecież szpital nie udziela informacji co trzeba zabrać ze sobą prawda? A i listy w internecie, które sama przeczytałam będą w ciąży zostały pousuwane z niego. I siedzę sobie na tym przesłuchaniu, ale myślami jestem w łazience, gdzie dziś wieczorem ma odbyć się mój romans z wanną - jakże długi i intensywny - i niech się dzieje co chce, będę tam tak długo siedziała póki mi ciepłej wody w rurach nie odetną! No ale wracam z powrotem na ziemie, bo koleżanka nie zniknęła dziwnym trafem tylko dalej siedziała naprzeciw mnie.

- A powiedz mi co ona ma kupić sobie? No wiesz, rzeczy potrzebne po porodzie...
- Depilator...
Koleżanka o mały włos z krzesła nie spadła! :)
- A po co jej depilator do wyprawki po porodzie?
Zapytała co najmniej poirytowana.
- Jak to po co? Nie wiesz do czego jest depilator? Do depilacji nóg...
- Nie rób ze mnie idiotki tylko powiedz o co Ci chodzi.
- Marcel ma 13 m-cy i myślałam, że najgorsze mam już za sobą...
- ...
- Ale moje życie nigdy już nie będzie wyglądać tak samo. Wiesz, że ja od roku czasu nie mogę spokojnie wydepilować sobie nóg w spokoju, bo ktoś dobija mi się do łazienki. A depilator załatwia sprawę raz na 2-3 tyg. Potrzebny? Potrzebny! A, i niech kupi sobie kubek. Ale niech zastanowi się nad wyborem. Niech wybierze sobie taki jaki jej się najbardziej podoba i nie żałuje na niego pieniędzy. Musi być najpiękniejszy, może to być nawet z porcelany. Tylko jak największy. Będzie jej potrzebny po porodzie bardzoooo długoooo!
- Ale po co?!
- Będzie z niego pić kawę litrami, by mieć energię do zabawy z maluchem.
- Nie przesadzasz?
- Przesadzam? Widać, że dzieci nie masz. A jak będzie kupować maluchowi coś w aptece niech zaopatrzy się w melisę i hydroksyzynę na uspokojenie, co by ją nerwy nie poniosły. No i magnez i zestaw witamin dla kobiet - zwalcza zmęczenie po nie przespanych nockach.
- Chyba masz zły humor dziś co?
- Nie, no co Ty. Jestem lekko przeziębiona, ale dzień jak codzień. I jak będzie kupować maluszkowi ubranka, to niech zajdzie też do sklepu by kupić coś dla siebie. Wygodne dresy albo leginsy. Dżinsy i wyjściowe bluzki nie zdają egzaminów przy maluchu. Są mega niewygodne...
- Wiesz co Ada, może pogadaj ze swoją mamą... Wyrwała byś się na jedną noc z domu. Poszłybyśmy gdzieś potańczyć co?
- Nie, Ty nic nie rozumiesz...
Dopiłyśmy kawę i się zmyła... Chyba jej szybko nie zobaczę.

Ale to nie były narzekania samotnej matki, której brak czasu na wszystko. Nie! To były praktyczne rady, które ułatwiają życie takim matką jak ja. Bo gdy to moje dziecię dobija się do łazienki na mojej twarzy pojawia się uśmiech i w jak najszybszym tempie wykonuję czynności by jak najszybciej wyjść z łazienki, wsiąść Go na ręce i powiedzieć mu: Już jest mamusia, choć się pobawimy....


1 + 1 = 3 - czyli o tym jak życie nas zaskakuje...

W życiu każdej kobiety jest taki moment kiedy to włosy stają dęba, płyną łzy szczęścia bądź rozpaczy i dotychczasowe życie zmienia się o 360 stopni. Kiedy? Kiedy dowiaduję się, że jest w ciąży.

Pewnego kwietniowego dnia budząc się rano powiedziałam do Damiana:
- Znowu okres mi się spóźnia. Chyba pójdę do lekarza by coś wkońcu z tym zrobił.
- Przepraszam kochanie... To pewnie znowu przez te atrakcję, które Ci dostarczam.

Tak, zdarzało mi się już, że mój cykl robił sobie co chciał. Raz przychodził "ten" moment tydzień wcześniej, zazwyczaj mnie zaskakując, a raz mu się wogóle do mnie nie spieszyło. Tak reagowałam na stres. Nie, ciąży nie brałam pod uwagę, bo po przebytej chorobie jako dziecko lekarz zakomunikował moje mamie, że dzieci mieć nie będę. Czy przejęłam się? Nie wiem, nie pamiętam. Byłam wtedy dzieckiem, a i jako 22 letnia dziewczyna miałam co innego w głowie niż dzieci. Byłam zdania, że dzieci to bardzo irytujące małe istotki, które dłużej niż dwie godziny koło siebie źle znoszę.

Poranny temat uważałam za zamknięty. Ale dzień był wyjątkowo uciążliwy. Nie, nie dla mnie... Dla moich współlokatorów. A dlaczego? Już tłumaczę. Jestem wzorcowym przykładem opisywanym w książce dla kobiet w rozdziałach: PMS. Zachowuję się wtedy jak prawdziwa, przysłowiowa zołza. I nie kontroluje tego.
"Czuję się dobrze! Nienawidzę Cię! Kocham Cię! Chce lody! Przyjdź tu! Spadaj! Pomarańcze?" - jeden wielki misz-masz w moim wykonaniu. Razem z nami mieszkała starsza siostra Damiana. Wiedziała dlaczego się tak zachowuje. Powiedziała coś do mnie w stylu: Niedługo się odprężysz. Odpowiedziałam jej, że znowu nie wiem kiedy to będzie. A ona na to: W ciąży jesteś. Wyśmiałam ją. Naprawdę. Ale wpadłyśmy na genialny pomysł - zrobienia testu ciążowego. A po co? Wredne zołzy chciały Damiana zestresować :) No i tak minął nam dzień, a wieczorem przyszedł czas na zrobienie testu - tak, wiem, że powinno się go robić rano, ale nie chodziło nam o pewny wynik. Powiedziałam Damianowi, że idę zrobić test. Jego mina? Zdziwiona. Po co ja chce robić ten test? No i poszłam sobie do łazienki. Procedury chyba nie muszę opisywać. Zrobiłam co trzeba i w oczekiwaniu na kreskę wzięłam sobie pudełeczko testu i sobie czytałam. Odczekałam ile trzeba, pudełeczko przeczytałam chyba z dwa razy, wyrzuciłam do kosza, biorę test z umywalki do ręki i zerkam na niego...

A tam ku*wa dwie kreski!


Jak to dwie kreski! Przecież na pudełku pisało, że dwie kreski to CIĄŻA!  Nie no, to niemożliwe... Wyciągam pudełko z kosza. Czytam słowo po słowie. Jedna kreska - wynik negatywny, dwie - pozytywny, jeśli ta druga jest niewyraźna - ponowić test. Ale ona była tam! Tak samo czerwona jak pierwsza! I siedzę tam... Za drzwi łazienki słyszę słowa siostry Damiana: Jesteś tam? Tak, już wychodzę. Wyszłam, a ona powiedziała: minę masz odpowiednią. I poszłam do Damiana. Usiadłam na przeciw niego.
- Jestem w ciąży...
- Tak, akurat...
- No tak!
Marlena: Eeee, nie dał się nabrać...
- Ale ja naprawdę jestem w ciąży!
I pokazałam im test. Marlena na mnie, ja na nią, Damian też na nią i patrzy się na nią pytającym wzrokiem.
- Damian... Ona naprawdę jest w ciąży. I wyszła...
Cisza. Bałam się tej ciszy. Bałam się co teraz Damian powie. A on? A on się ucieszył i był przeszczęśliwy! Znowu cisza. Patrze na Niego. I zaczynam płakać. 
-Dlaczego płaczesz? 
-Boję się co będzie... 
Pocieszał mnie, że damy sobie radę i wszystko się ułoży. A ja znowu płacze...
-No dlaczego płaczesz?
-Bo się ciesze...
Zapewniał mnie, że też się bardzo cieszy. A ja znowu płacze...
-A tym razem dlaczego płaczesz?
-Cooo Tyyyy Miiiii Zrobiłeś! 
I poleciały poduszki w jego stronę. I tak przeżyłam swój pierwszy szok.

To są cudowne momenty, których się nie zapomina. To właśnie wtedy życie wywraca się do góry nogami.

O swojej ciąży dowiedziałam się w 3 tyg. Bardzo wcześnie. Nawet nie było wiadomo czy płód zacznie walkę i się rozwinie. Mój był malutkim pęcherzykiem. Czekaliśmy 4 tyg, by przekonać się o tym czy zostaniemy rodzicami. I zostaliśmy nimi. Nasz pęcherzyk rozwijał się bardzo szybko - zresztą tak samo szybko jak Marcel teraz. 

Ciąża ma wady i zalety.
 Zaletami napewno było to, że mogłam pozwolić sobie na taryfę ulgową. Spałam ile chciałam, jadłam ile chciałam i kto mi zabroni? Nikt :)
Ale były też wady. Mdlałam - wszędzie i bez ostrzeżeń. Nie mogłam nigdzie chodzić sama. No i te okropne wymioty! Nie, to nie były poranne mdłości. Ja miałam całodzienne! 
-Ada nie jedz czekolady, będziesz wymiotować.
-Ale ja muszę ją zjeść, rozumiesz? Muszę!
Wystarczył sam zapach i jeden kęs. Toaleta była moim przyjacielem. Odwiedzałam ją często, bo na przekór, że nie mogłam jeść wielu rzeczy, to zazwyczaj na nie miałam ochotę.
Byłam trochę zawiedziona tą swoją ciążą, bo piękne wielkie brzuszki są przereklamowane. Przytyłam niewiele, bo przez całą ciąże tylko 12kg. Nawet pod koniec ciąży mogłam założyć szerszą bluzę i nikt by nie zauważył. Niestety to jedyne zdjęcie jakie mam z ciąży.
A wiecie, że mruczenie kotka - Roksi - uspokajało mojego synka jak był w brzuszku. A kotek czekał, aż się tylko położę by przytulić się do mojego brzuszka. Zdjęcie pod koniec 7 miesiąca :)

W ciąży według mnie są cztery najważniejsze momenty:
  • Gdy dowiadujesz się o niej
  • Gdy poczujesz pierwsze ruchy
  • Gdy dowiadujesz się płci
  • Poród
Pierwsze ruchy poczułam 15.08.2012. Takie delikatne, prawie nie wyczuwalne. Było to coś niesamowitego. Na początku czujesz bulgotanie w brzuchu, łaskotanie, burczenie. Tak dziecko daje znać, że rośnie. A później? Kopał kiedy chciał, zazwyczaj wtedy gdy chciałam uciąć sobie drzemkę albo szykowałam się do spania. Damian uwielbiał gdy przytulałam się do niego i mały go kopał :)

W 10.08.2012 Dowiedziałam się, że będziemy mieli syna. Dopiero się zaczęło. Wyścig szczurów w wymyślaniu imienia. Z tych co pamiętam: Kacper - moja mama, Błażej - babcia, Cyprian - Damian, ale jak zawsze stanęło na moim :)
MARCELEK <3

Ale zdecydowanie najważniejszym momentem całej ciąży jest poród. Przecież po to przez całe 9 miesięcy dbamy o siebie, chodzimy do lekarzy, wszytko przygotowujemy, by wkońcu przywitać na świat swoje dziecię.
Czy pamiętam ten dzień po mimo upływu czasu? Pewnie. 
29.12.12 - w tym dniu czułam się nad wyraz dobrze. Do planowego rozwiązania zostało 4 tyg. Postanowiłam, że posprzątam sobie cały nasz pokój, bo miałam coraz mniej sił. Pranie, sprzątanie, mycie okien, wycieranie kurzy, układanie w szafkach i oczywiście mycie podłóg - wszystko musiało być na perfekt - natura pedantki. Baaa! Nawet firanki powiesiłam sobie sama. Taka zdolna byłam. Po całym dniu położyłam się wieczorkiem do łóżeczka. Przyszedł Damian i jego brat. Rozmawialiśmy sobie bardzo długo i gdy szykowaliśmy się już do spania poczułam ból. Leciutki. Żartuję i mówię do Damiana: To chyba już. Godz. 2.00. Damian mówi: Ok, poczekamy godzinę czy będzie się coś działo. Godz. 2.40 - znowu ból, leciutki. Myślę sobie, poczekamy sobie jeszcze trochę. Nie widziało mi się leżeć w szpitalu do rozwiązania. Godz. 3.10 - ból, ohhhoo to już mnie zabolało. Damian spakuj mi torbę do końca, będę spokojniejsza! 20 minut później - ból. Obudziliśmy jego mamę. Powiedziałam jak się czuję. A ona: to już.
Już? Jak to już? Przecież jeszcze 4 tyg! Ale rodziłam na własne życzenie (sprzątanie).
A później poleciało. Dostałam bóli już co 3 minuty. Ubranie się w takich bólach i jazda samochodem to jakaś masakra. Oczywiście w szpitalu w nocy winda nie działała i musiałam dostać się na 3 piętro po schodach - tak dbają o rodzące, że im dodatkowo ćwiczenia zapewniają. Dotarłam na miejsce z 6 cm rozwarciem. A wspominałam, że miałam bóle brzuszne i krzyżowe razem? Nie? A no miałam. Czy krzyczałam? Nie, ja nie krzyczałam - ja robiłam za syrenę strażacką. Nie będę opisywać szczegółów, ale pamiętam jedną zabawną sytuację.
-Proszę Pani, proszę tak nie krzyczeć. Odbiera Pani tlen dziecku. Przecież rodzi Pani swoje dziecko.
-Wiem, ale sama świadomość tego mi nie pomaga... Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
I tak o godzinie 9.15, 30.12.2012, w niedzielę na świat przyszedł mój synek. Siny, pomarszczony, ale mój. Powiedziałam mu tylko: Witaj, Kocham Cię!
Mało wyraźne - 1 doba :)

Pierwszy dzień w domku - 4 doba
Od tego momentu moje życie nabrało tempa i nic nie wyglądało tak jak wcześniej...