piątek, 28 marca 2014

Matki paranoja!

Mama wróciła do pracy. 

Ale to już wiecie.

To będzie bardzo krótka relacja, bo w dalszym ciągu nie wygrałam ekstra godzin do doby i czasu permanentnie mi brak.
Moja doba chyba się skróciła.
Chociażby o te godziny spędzone w pracy.
O te chyba najbardziej.

Otóż mama wróciła do pracy. 

Świat się jednak nie zawalił (specjalnie sprawdzałam jeszcze dzisiaj rano). 
Może jedynie ziemia się trochę zatrzęsła i straciłam grunt pod myślami - to na pewno. 
Nerwów i rozdrażnienia nie mogę już tłumaczyć ciśnieniem nie takim, złą pogodą, niewyspaniem, wiecznie niedopitą zimną kawą. 
Teraz mam inne, niepodważalne, lepsze wytłumaczenie na mój wszechobecny wk*rw (żebym ja na swoim prywatnym blogu jako jedyny administrator gwiazdki wstawiała?! Ale jakoś nie mogę się przemóc by te niecenzuralne słowa używać - chociaż czasami są one jak najbardziej trafne), no bo dziecko w domu a ja nie - oto jak na tacy podane nerwy moje.
Jemu to przecież wszystko jedno, jego w dobre ręce oddać i będzie git majonez.
Byle by ten ktoś miły był, zabawkami potrafił się bawić i wiedział gdzie mama czekoladę chowa.

A ja w nerwach. 

Czy on śpi?

Był na spacerze?

Zjadł ze smakiem?

Butlę wessał czy tylko sączył?

No jak nie wiesz?

Ja bym wiedziała...

Kupkę zrobił?

Dużą?

Co jadł?

Kiedy?

W jakiej ilości?

A tą witaminę dałaś?

A tej napewno 5 kropelek?

???

Odwracam głowę od komputera.
A on śpi. 
On był na spacerze. 
Zjadł ze smakiem.
Butlę wessał i śni.

A ja siwieję, pod paznokciami chowam, bo przecież nie mogę pokazać, że strach, że o mój Boże. 

A życie się toczy dalej.
Szybko.
Za szybko.

Szlag by to...

czwartek, 27 marca 2014

Matka do pracy wraca.

Stało się.
Wracam do pracy.
Po dwóch latach przerwy.
Po jednym porodzie.
Tysiącach pieluch
Wiecznych karmieniach.
Sprzątaniu i spacerach.

Z ulgą...
Radością.
Zapałem.
Głową pełną pomysłów.

Wracam.
Dam radę.
W końcu nie ja jedna.
Prawda?

Prawda!?

Spokojnie matka, spokojnie.
Przygotowywałaś się o tego przecież.
I to długo.

Fakt, perspektywą powrotu do pracy to ja zachwycona nie byłam.
O nie...
Wręcz przerażona byłam.
Ale rozsądek mówił mi: Już czas...
I miał rację.
Po ponad dwóch latach zakopywania się coraz głębiej w życie domowe i robienia z siebie domownika - którym zdecydowanie nie jestem - powiedziałam stop.
A prawie sobie uwierzyłam, że w domu lubię siedzieć...

Po roku życia 24/7 z Marcelem uciekam do pracy.
Bo jak kocham swoje dziecię nad życie to jak jeszcze posiedzę w domu stanę się sflaczałą matką.
A taka matka chyba nie przynosi żadnych korzyści dla dziecka prawda?

I z wielką przyjemnością do pracy pójdę.
Pisząc o pracy mam na myśli wyjście z domu, przebywanie z DOROSŁYMI ludźmi i przede wszystkim możliwość skupienia się na czymś dłużej niż pięć minut bez ciągłego mama, mama, mamaaaaaaa ...
Egoistycznie zapewniam sobie ten komfort psychiczny dla umęczonego umysłu mojego od bycia matką.

Nie jedna pomyśli, że źle robię...
Baaa! Nawet znajdą się takie co mnie złą matką nazwą, bo o sobie myślę...
Ja bym wam napisała, gdzie to mam - ale za jakiś czas moje dziecko to może przeczytać i nie chciałabym dać mu złego przykładu, ale domyślcie się ;)

Ale ja matka, też człowiekiem jestem.
Ot takie małe odkrycie dla Matek Polek.
I swoje potrzeby mam.
I zrezygnować nie mam zamiaru.
A jedną z nich jest odchamić się troszkę.

I udowodnię, że ja MATKA potrafię, chcę i mogę to wszystko pogodzić.

A wy - życzyć powodzenia mi możecie :)



środa, 26 marca 2014

Ciąża?!

Mama karmi wczoraj swoje dziecię. 
Dziecię to uwielbia mięcho.
Pod każdą postacią.
Tak więc na kolację dostało białą kiełbaskę.
Matka nie znosi żadnych mięs.
A kiełbach to już w ogóle.

Matka zabiera się do karmienia i ...

Śmierdzi...
Kiełbaska śmierdzi...
Wącha jeszcze raz.
No śmierdzi.
No, ale jak to?!
Dziś kupiona!
Woła Babcię.
Babcia niucha...
- Oszalałaś?! Nie śmierdzi...

Ok, spoko. 
Matka takich frykasów nie jada więc pomylić się mogła prawda?

Wchodzi dziś matka do kuchni.
Babcia obiad gotuję.
Kurczak w garnku.
- O matko jak śmierdzi...
- Co Ci znowu śmierdzi?!
- No ten kurczak...
- Chyba niepoważna jesteś!

Serio nie śmierdzi?!

A wiecie kiedy mi tak mięso śmierdziało ostatnim razem? 
Nie?
Jak ciężarówką byłam!
Ciąża!
Nie no nie możliwe!
Ale...
Śmierdzi przecież...
Głupia ty!
Niby jak?!
No jak?
Że niby wiatr co nie co przywiał?
To nie możliwe...
Paranoja jakaś!
Zwariuję!
A jeśli ciążą?
No jak, ja się pytam jak?!



Nie no w ciąży być nie mogę, bo nie uczestniczę w zajęciach tego typu co by do ciąży prowadziły. 
Jestem przeziębiona to może dlatego...
Prawda?
Prawda?!

:)

Ale jak będzie chłopiec to Nataniel go nazwę ;)










P.S: Nie wmawiać mi, że jest inaczej :)







wtorek, 25 marca 2014

Matka - trup ...

Umarłam.
Nie żyję.
Zaliczyłam zgon.

Ostatnie dni mnie nie rozpieszczają:
- Jakieś stany depresyjne depczą mi po piętach
- Kolejna rozmowa kwalifikacyjna o pracę
- Przeziębienie Marcela
- Ząbkowanie
- Brak wsparcia i rozmowy z ojcem syna mego

Ja wiem, wstyd się użalać, marudzić - przecież życie takie piękne, cieszyć się nim trzeba, ale ja muszę.  
Po prostu muszę. 
Rozładować się co nieco.
Bo przysięgam z tego grobu nie wstanę.

Marcel dokazuję, a ja? A ja z sił opadam, wariuję i słaniam się bliska podłogi. 
Brakuję mi pomocy - takiej dobrowolnej, nie przymuszonej i nie wyproszonej - ojca dziecka mego mi brakuję. 
A tak cały dzień z moim szalejącym oprawcą samiuteńka.
Na widok zupek, serków, pampersów i samochodzików robi mi się nie dobrze - ja wiem, jutro mi przejdzie, ale jak przetrwać to "dziś"?

Najgorzej jak dodatkowo mój kiepski dzień (dwa, trzy, ... , ewentualnie siedem) łączy się z kiepskim dniem Marcela. Wtedy serio nie mam ochoty wstać z łóżka, a wszystko maluję się w czarnych barwach...

Doszłam do wniosku, że przydałaby mi się jakiś odpoczynek.
Nie należy mi się?
Od roku samotnie wychowuję dziecko - nie mylić z samotną matką, bo takową nie jestem.
A gdzie jest napisane, że po urodzeniu nie ma już "MOICH" potrzeb?
Ja potrzebuję zmiany miejsca, oddechu, odskoczni, żeby nacieszyć się sobą i zapomnieć na chwilę o problemach. 
By się naładować i być lepszym człowiekiem.
Lepszą matką.
Zanim się rozłożę.
I zacznę śmierdzieć.
Jak na trupa przystało.

Potrzebuję odrobinę szału, radości, ekscytacji.
Jest okazja gdzieś wyjść - koleżanki zapraszają (rzadko, bo rzadko, bo jakoś się ulotniły po narodzinach Marcelka, większość bezdzietnych, ot tak tylko zaznaczę).
Jak mantrę powtarzam - może następnym razem. 
Ale to rodzi przygnębienie i frustrację. 
Bo przecież należy mi się. 
Jak psu zupa. Od porodu niegdzie nie byłam. 
Oszaleć idzie. 
A podobno szczęśliwi rodzice = szczęśliwe dziecko. 
I w ogóle jak można tak żyć, odkładając wiecznie wszystko na później. 
Aktualnie jeszcze się nie pogodziłam z tym. Wciąż przeżywam. 
Ja wiem, wiem, ale na ten moment, puste hasła pod tytułem "inni mają gorzej", "nie można mieć wszystkiego", "ciesz się tym co masz", "to nie tylko Ty", "takie życie"- do mnie NIE przemawiają.


Mimo wszystko działam na pełnych obrotach. 

Synuś mnie mobilizuje, a i wyjścia raczej nie ma. 
Każdy jego uśmiech. 
Każda psota w ciągu dnia sprawiają, że jakoś brnę do przodu. 
I podejmuję wyzwania. 
Walczę. 

A wy jak sobie radzicie z swoimi frustracjami?
Macie jakieś sprawdzone sposoby?

Podsyłajcie jeśli nie chcecie mieć mnie na sumieniu ;)

Trochę humoru:
Matka znikła w nieznanych okolicznościach - wróci jutro albo pojutrze, ewentualnie za 3 dni ;)





niedziela, 23 marca 2014

Pudełko skarbów.

Zanim jeszcze zaszłam w ciąże myślałam czasami o swoim dziecku. 
Marzyłam sobie i wyobrażałam jak tulę swoją córeczkę - tak, tak ja wiem, że mam syna :) ...
Gdy snułam plany jaka Ona będzie i jak będę ją wychowywać, miałam w planach zrobienia jej pudełeczka skarbów.
Pudełeczko miało być drewniane, z wyglądu przypominać skrzynie/kufer.
Co miało zwierać?
Wszystkie jej "pierwsze" skarby.
Miała to pudełeczko dostać na swoje 18-naste urodziny...
Miała się cieszyć...
No, bo my kobiety takie sentymentalne jesteśmy prawda?
No i Ona też miała być taka ! :)

Życie spłatało mi figla, bo zamiast córki mam syna.
Kochanego!
I nie brakuję mi córki.
Choć to w przyszłości będzie facet, a oni zbyt sentymentalnie nie są, to i tak postanowiłam zrobić mu pudełeczko skarbów.
Jak on nie będzie chciał to ja je zatrzymam.

Ostatnio podczas porządków, zajrzałam do niego...
Zaraz po otwarciu poczułam lawinę wspomnień.
Wspaniałych wspomnień!

Przez rok nazbierało się tego troszkę.
Chcecie zobaczyć co Marcelkowe pudełko zawiera?

Pewnie, że chcecie :)

Pudełeczko co prawda skrzynią nie jest, ale jest ładnym pudełkiem obszytym czarno-białym materiałem. Pudełko kupiłam w Pepco za 20 zł. Napis to opaska kupiona na promenadzie w Międzyzdrojach za 5 zł i oto efekt: 


A co zawiera pudełko?

Karta ciążowa i teczka z wynikami i zdjęciami USG. Był też gdzieś test, ale się zawieruszył. 


Kartki z życzeniami z okazji narodzin.



Czapeczkę ze szpitala, kartkę z łóżeczka szpitalnego, bransoletkę z rączki oraz kikut pępowinowy :)
Podobno kikut budzi różne emocję - mnie on nie brzydzi, dla jasności.


Pierwsze skarpetki Marcelka. Dla porównania dołączyłam zdjęcie ze swoim palcem by porównać jakie malutkie były. Długość ok. 4 cm :) 


Śpioszki roz. 60.


A tu dla porównania zdjęcie z jego obecnym rozmiarem 86.


Jego pierwsze buciki do chrztu.


Pierwszy kocyk.



Smoczki zgromadzone przez rok czasu - mam zamiar zbierać wszystkie :) 
Uwielbiam mu kupować smoczki - takie moje małe hobby :)


Pierwszą butelkę :)
Pamiętam jak jadł z niej swoje 80ml, a teraz 210ml to minimum.



Pierwsza zabawka i pierwsze gryzaki :)




Pamiątki z chrztu: szatka, gromnica z jego imieniem i datą chrztu oraz wszystkie kartki od rodziny i pamiątka od księdza.




Opaskę z imieniem i odbicia stópek. Niebieska to stópka w wieku 2,5 miesiąca, a zielona rok później - tak dla porównania.



Kalendarz z pierwszego roku życia. Jego wypełnianie sprawiło mi ogromną przyjemność i pozwala na zapisanie miłych wspomnień i wszelkich "ochów" i "achów" :)


I jak podobało się?


Pudełko jest duże i mamy zamiar zbierać jeszcze, a Wy macie takie pudełeczka ze skarbami swoich maluchów? Dla mnie fajna sprawa i polecam :)




czwartek, 20 marca 2014

Błąd lekarski...

Idąc do lekarza z jakąś konkretną dolegliwością mamy nadzieję, że nam pomoże, ulży w bólu i zwalczy dyskomfort z nim związany...
Do lekarza, który chodził na studia, aż 6 lat by zostać tym kim jest. 
Podobno trzeba czuć powołanie by być lekarzem. 
Nie zazdroszczę im pracy pod presją - w końcu pacjenci są różni.
Ale nic, kompletnie nic nie zwalnia ich z myślenia podczas swojej pracy - nawet jak są po 12 godzinnym dyżurze w szpitalu i siedzą po nocce i przyjmują pacjentów w swoich gabinetach.
W końcu to oni sami wybrali ten zawód - chciałabym być pewna, że z powołania...



Moje poglądy na temat lekarzy zmieniły się o 180 stopni przez jeden mały błąd.
Tym błędem był syrop.
I może nigdy by mnie to tak nie ruszyło gdyby tu chodziło o mnie - ale tu chodziło o moje dziecko...
O dziecko, które ma 14 miesięcy.

Podczas jednej z wizyt u Pani Doktor poprosiłam ją o syrop na przeziębienie - taki by zwalczył choróbsko w zarodku. 
Poszukała w komputerze - coś tam nabazgrała - dała mi receptę.
Mama za pamięci receptę wykupiła i syropek stał w domu i czekał na odpowiednią chwilę.
Z racji tego, że mój mały sam nie choruję, tylko łapie od kogoś kto choróbskiem częstuje - odpowiednia chwila nadeszła dopiero kilka dni temu, gdy odwiedziła nas ciocia (pozdrawiamy ciocię M. i nie mamy do niej żalu :)).
Na początku Marcelek miał tylko suchy kaszelek - bardzo delikatny myślałam, że na Pulneo się skończy.
No, ale mamie było by za lekko gdyby tak było.
Do kaszelku dołączyło się jakże słodkie "Aaapsssikkk" i katarek, którego ani ja, ani Marcel nie lubimy.
Postanowiłam sięgnąć po syrop, który przepisała nam P.Doktor. 
Nazywa się IMMUNOFORT.



Pani w aptece napisała nam jak mamy go dawkować i tak mama nalała pół łyżeczki i czekała, aż Marcelek zje kolację by mu go podać.
Czekając tak sobie, zastanawiałam się czy ten syrop jest także na kaszel, bo skoro by tak było to po co dziecku podawać dwa leki na jedną dolegliwość. 
Sięgam po ulotkę dołączoną do opakowania i czytam wnikliwie.
Pierwsze na co się natykam - "Nie należy stosować leku u dzieci poniżej 12 r.ż"
Przyznacie, że między 14 miesiącami, które ma mój syn a 12 rokiem życia jest spora różnica. Zastanowiłam się chwilkę, bo to w końcu lek, który mogę logicznie rzecz biorąc podać dopiero za 11 lat. 
Skonsultowałam się z moją mamą i stwierdziłyśmy, że przecież to lekarz i wie co robi.
Wróciłam do czytania ulotki.
To co przeczytałam za chwilę wstrząsnęło mną: "Zawartość etanolu 28-36 %"
W nosie miałam, że to lekarz i że wie co robi.
Po powąchaniu go odrzuciło mnie - sam alkohol.
Złapałam za tel. i dzwonie: Apteka - nie odbiera (no bo po co nie?) P.Doktor - nie odbiera.
Lek odstawiłam, podać nie zamierzałam.
Postanowiłam poczekać do rana.
Czekając na odpowiednią godzinę, zastanawiałam się czy może ja panikuję (że jestem panikarą to wiem, w szczególności gdy chodzi o Marcela) i czy nie wygłupie się i P.Doktor poczuje się urażona moim tel.
Uspokoiłam się tym, że moim matczynym prawem jest sprawdzać coś sto razy zanim coś zrobię...
Zadzwoniłam:
- Tak słucham?
- Dzień dobry. Nazywam się A.B. Chciałam się skonsultować z P. w sprawie syropu, który P. przepisała mojemu synowi. Syn ma 14 miesięcy, a P. przepisała mu syrop, który można podawać powyżej 12 r.ż i w dodatku zawiera od 28-36 % alkoholu. Chyba zaszła jakaś pomyłka...
- Poproszę o nazwisko P. syna...
- M. Marcel...
- ...

Miałam nadzieję, że panikuję.
Serio!
Ja chciałam by ona mnie utwierdziła w tym, że panikuję...

- Halo..
- Tak, jestem...
- Musiałam się pomylić...
- Słucham?!
- Przepraszam, musiałam się pomylić...
- Jak to "musiałam się pomylić?! Czy P. wie, że gdyby nie moja ciekawość podała bym dziecku, małemu dziecku ten syrop! Czy P. wie jakie są skutki uboczne zażywania tego syropu!?
(Przestudiowałam całą ulotkę poprzedniego dnia i zaczerpnęłam informacji o syropie z internetu)
- Ja nie wiem jak to się stało. Przepraszam, ale to pomyłka, ja nie wiem jakim cudem to znalazło się na recepcie...

Wiecie co działo się wtedy w mojej głowie? 
Jakie słowa cisnęły się na moje usta?

Zebrałam się w sobie i na tyle ile potrafiłam uspokoiłam swoje nerwy i poinformowałam P.Doktor o zamiarze wyciągnięcia konsekwencji wobec niej w zaistniałej sytuacji...


Usiadłam i ręce mi opadły.
P.Doktor, która leczyła mnie od urodzenia, zawiodła...
Popełniła błąd...



Ja wiem, że dla wielu z Was to tylko syrop. 

Ale ten syrop mógłby zaszkodzić MOJEMU dziecku! 
A MOJE dziecko jest dla mnie NAJWAŻNIEJSZE!

"Wymioty, biegunka, zaburzenia koordynacji ruchowej, osłabienie mięśni, osłabienie ciśnienia tętniczego, ból brzucha, wysypka, skurcz oskrzeli, reakcja anafilaktyczna"

To tylko nieliczne z objawów nie pożądanych objawów, które mógł mieć mój syn po zażyciu tego syropu. Zafundujcie, którekolwiek z nich swojemu dziecku, a zobaczycie jak poczułam się ja wiedząc, że P.Doktor się pomyliła, a ja mogłam się przyczynić do bólu mojego dziecka...

Zastanawia mnie co ja mam teraz zrobić?

Czuję się zawiedziona, bo idą do lekarza oczekuję, że mi pomoże, a nie zaszkodzi. 
A teraz jak mam się zachowywać podczas wizyt?
Brać receptę i iść konsultować z drugim lekarzem?
Czy nie powinnam mieć pełnego zaufania do swojego lekarza?

A może powinnam podejść do tej pomyłki "To tylko syrop"?

Czuję się wybita z tropu - nie wiem co mam zrobić...

Nigdy nie pomyślałam, że dotknie mnie taka sytuacja, bo przecież "mnie to nie dotyczy"...
Tyle słyszy się o błędach lekarzy...
O bliźniakach z Wocławka, o Oliwierku z guzem...

Słuchając wiadomości i czytając o tym - współczułam rodzicom, bo przecież sama jestem matką. Nie wyobrażam sobie co czują po starcie dziecka/dzieci, ale wiem jak czują się zawiedzeni. 
Zawiedzeni przez lekarzy. 
Lekarzy, którzy mają leczyć, pomagać, ratować...

Mojemu synowi nic się nie stało dzięki mojej ciekawości, a błąd P.Doktor bym "małym" błędem - choć dla mnie wielkim szokiem, ale do końca życia obiecuję sobie, że nigdy nie zaufam nikomu w 100 %, a wszelkie ulotki przestudiuje 2 razy zanim podam swojemu dziecku lekarstwo.








Dzieci, dzieci, wszędzie dzieci ! ! !

Piszę ten post chyba już 10 raz (muszę w końcu zrobić porządek w wersjach roboczych). Co chwilkę rozłącza mi się net albo mój brzdąc coś naciska - czy tylko on ma taki pociąg do wszelkich komputerowych sprzętów czy nie jest wyjątkiem?



Nie wiem czemu, ale wszyscy piszą o swoich dzieciach (albo mam paranoje, bo ciągle albo je widzę albo o nich czytam). Ja też mogła bym ciągle mówić o swoim małym, ale pewnie zanudziłabym wszystkich, dlatego wspomnę o nim tylko troszeczkę ;)





Mój synek ma teraz ciężki okres testowania i tak napiętej już do granic - cierpliwości. 

Nie wiem czy to zachowanie ma związek z jego wiekiem, czy też z jego charakterem. 
Jest uparty (po mamie?), to na pewno, no i jest nerwowy (po tacie?). 
Zdarza się mu pokrzyczeć, popłakać itp itd.
Nie jest to histeria, ale i tak mi się to nie podoba. 
Moim najlepszym i najskuteczniejszym sposobem jest ignorowanie takiego zachowania. Z
wracam mu uwagę, że się źle zachowuje i czekam, aż się uspokoi. 
Potem jest pouczenie. 
Wszystko byłoby cudownie gdyby nie te spojrzenia i komentarze gapiów (rodzice, sąsiedzi, znajomi i nieznajomi) - jaka ze mnie nie dobra matka nie? Z własnym dzieckiem sobie poradzić nie umie. Ooo albo mam lepsze: jak sobie wychowałaś tak masz - no bo przecież specjalnie to zrobiłam nie?!
Dorośli zapominają, że dzieci są tylko dziećmi, że się uczą dopiero wyrażania swoich emocji, że mają prawo (od czasu do czasu ) krzyczeć, marudzić, złościć się, brudzić itd. itp. 
Komentarze są zbyteczne... 
Takich scen gdzie się krytykuje rodziców nie mając wiedzy o ich sytuacji jest wiele. 
Przykład: wczoraj w przychodni, gdy czekałam z synem na wizytę u lekarza, pewien trzylatek szarpał się z mamą, nie chcąc przerwać zabawy aby wejść do gabinetu. 
Kobieta (nie muszę wspominać, że w podeszłym wieku), która siedziała obok mnie, głośno powiedziała, że małemu przydałaby się dyscyplina. 
Byłam zła, bo jak można gadać takie głupoty. 
Widziała ich tylko przez moment, nie znała ich, a oczywiście dodała swój komentarz - zbyteczny.
Po co jej pomógł ten komentarz? 
Mały był przecież chory, rozdrażniony, ale tego nikt nie wziął pod uwagę, bo po co.
Lepiej wydawać bezsensowne opinie. 
Ja sama nie lubię oceniać zachowania innych dzieci, bo nie wiem jaki los , bo nie wiem jaki los zgotuje mi mój Marcel.  
Uważam, że wychowywanie dzieci to ciężka praca, BARDZO ciężka praca i mój synuś coraz bardziej mnie w tym utwierdza. 
Nie narzekam, bo nie jest jeszcze tak źle, ale boję się, że popełnię w jakimś momencie błąd. 
Takie jest jednak życie. 
Tak jak na udany związek,  jak i na wychowywanie dzieci nie ma jednakowej - rewelacyjnej recepty, ważna jest miłość, cierpliwość i doświadczenie czerpane nie tylko z własnego życia...







środa, 19 marca 2014

Związek z draniem...

Dostałam ostatnio wiadomość na pocztę od pewnej Pani.
Pani była - chociaż nie, nie była...
Ona starała się być uprzejma...

Napisała, że bawi ją mój groteskowy styl pisania - zastanawiałam się czy to dobrze, że jest taki czy jednak Pani próbowała mi delikatnie zasugerować, że jej się to nie podoba. 

Już kiedyś pisałam, zmieniać stylu nie zamierzam, bo ja w sumie nie wiem co miałabym zmienić. 
Chyba musiałabym przestać pisać, a rezygnować z czegoś co sprawia mi przyjemność nie mam zamiaru, bo jednej Pani się coś nie podoba...

Zapytała mnie również czy jakiś poważny temat wchodzi w grę na moim blogu - chodziło jej raczej o zmianę stylu pisania. 
Mniej groteski - więcej powagi? 
A ja tak potrafię? :D

Drugą wiadomością była od młodej dziewczyny - tak sądzę, bo z jej wiadomości wynikało, że się jeszcze uczy. Podobał się jej wpis "Za murami" . Przeżywa coś podobnego i pytała się czy mogła bym coś napisać o swoim związku...

Długo się zastanawiałam co miałabym napisać o moim związku. To jednak 6 lat i ciężko było by mi to opisać w jednym poście.

Postanowiłam jednak sprawić "przyjemność" obu Panią i napisać co nie co :)

Z powagą...
O związku...

Jakim typem jest mój facet?
Poukładanym, spokojnym?
Nieeee...
Zdecydowanie nie.
Ja jestem inna i nie szukałam miłości u "poukładanych" facetów.

Ja kocham drani, a dokładnie jednego, chociaż też nie do końca drania. 
Zawsze lubiłam męskich, zdecydowanych, stanowczych i konkretnych chłopaków. 
Oczywiście nie jeden mnie skrzywdził, ale będąc z tym "porządnym" to ja krzywdziłam go. 
Być może to mój gust, a być może temperament. 
Jeśli w młodości chłopak był mi zbyt uległy, to zazwyczaj nie potrafiliśmy się z czasem dogadać. 
Ktoś przecież musi postawić mnie do pionu, gdy jest taka potrzeba, a nie przepraszać chociaż to ja zawiniłam. 
Uwielbiam męskich facetów, nie muszą być przystojni, ale muszą mieć iskry w oczach i ognisty temperament. 
Poza tym chcę czuć się bezpiecznie i wiedzieć, że on będzie mógł się mną zająć w każdej sytuacji. 
To trochę dziwne, ale mój wymarzony facet to połączenie "drania" i "poukładanego" mężczyzny.
Przecież każda z nas chce mieć też przy sobie wrażliwego i opiekuńczego domatora... 
Mam ogromne szczęście, bo Takiego kocham i Taki kocha mnie (tak sądzę i On tak mówi) :)
Sądzę, że kobiety myślą, że zmienią swoją miłością "drania", że pod wpływem ich opiekuńczości oni staną się wrażliwsi i bardziej czuli itp itd. 
Niestety często okazuje się inaczej. 
Nie jest tak w każdym przypadku, ale należy pamiętać, że człowiek jeśli chce, to powinien się zmieniać dla siebie, a nie dla nas lub co gorzej, przez nas. 
Prędzej czy później "prawdziwe ja" zacznie się na nowo okazywać i mieszać w związku.
Mój facet od samego początku wiedział, że dla mnie bardzo ważna jest szczerość i prawdziwe uczucia, bez fałszu i pozerstwa. 
Oczywiście każdy okrywał się aurą tajemniczości, aby poznawać się stopniowo i zmysłowo jednak dużo rozmawialiśmy o przeszłosci, teraźniejszości,... i o związanych z tym uczuciach. 
Dzięki temu wiedzieliśmy co jest dla nas ważne. 
Zaznaczę tylko, że on nie należy do zwariowanych romantyków tak jak ja. 
Starał się być czuły i wrażliwy, ale płynęło to z głębi jego serca, więc tym bardziej to doceniałam. Są okresy w naszym związku (po wyjściu jego) gdzie musieliśmy od nowa siebie poznać, zaakceptować nowe nawyki i ustalić co dalej ma się stać z naszym życiem...
Ale ciągniemy to i brniemy dalej.
Już 6 lat.


 
Moim zdaniem nie ma jednakowej dla wszystkich recepty na udany związek. 
Każdy z nas jest inny, mamy inne charaktery, oczekiwania, marzenia... 
Wszystko zależy od danej pary. 
Ważna jest miłość, ale życie pokazało mi, że nie tylko ona się liczy. 
Ważne są szczere rozmowy i wspólnie spędzany czas, ważny jest podział obowiązków i zarazem partnerstwo, ale nie tylko... 
Więc co pomaga przetrwać??? 

Przysięgamy sobie "Wierność, miłość... na dobre i na złe..." i według mnie to jest najważniejsze.
Mogę liczyć na Niego, na jego wsparcie i pomoc, a on może liczyć na mnie. 
Jesteśmy przy razem, razem radzimy sobie z przeciwnościami losu, razem przeżywamy szczęście. Musimy jednak wspólnie dbać o uczucie jakie jest między nami, pielęgnować je i podsycać ogień w naszych sercach, tak aby  żar, który pojawił się kilka lat temu nadal iskrzył a łatwo nie mamy - kilka godzin w miesiącu.