wtorek, 11 lutego 2014

1 + 1 = 3 - czyli o tym jak życie nas zaskakuje...

W życiu każdej kobiety jest taki moment kiedy to włosy stają dęba, płyną łzy szczęścia bądź rozpaczy i dotychczasowe życie zmienia się o 360 stopni. Kiedy? Kiedy dowiaduję się, że jest w ciąży.

Pewnego kwietniowego dnia budząc się rano powiedziałam do Damiana:
- Znowu okres mi się spóźnia. Chyba pójdę do lekarza by coś wkońcu z tym zrobił.
- Przepraszam kochanie... To pewnie znowu przez te atrakcję, które Ci dostarczam.

Tak, zdarzało mi się już, że mój cykl robił sobie co chciał. Raz przychodził "ten" moment tydzień wcześniej, zazwyczaj mnie zaskakując, a raz mu się wogóle do mnie nie spieszyło. Tak reagowałam na stres. Nie, ciąży nie brałam pod uwagę, bo po przebytej chorobie jako dziecko lekarz zakomunikował moje mamie, że dzieci mieć nie będę. Czy przejęłam się? Nie wiem, nie pamiętam. Byłam wtedy dzieckiem, a i jako 22 letnia dziewczyna miałam co innego w głowie niż dzieci. Byłam zdania, że dzieci to bardzo irytujące małe istotki, które dłużej niż dwie godziny koło siebie źle znoszę.

Poranny temat uważałam za zamknięty. Ale dzień był wyjątkowo uciążliwy. Nie, nie dla mnie... Dla moich współlokatorów. A dlaczego? Już tłumaczę. Jestem wzorcowym przykładem opisywanym w książce dla kobiet w rozdziałach: PMS. Zachowuję się wtedy jak prawdziwa, przysłowiowa zołza. I nie kontroluje tego.
"Czuję się dobrze! Nienawidzę Cię! Kocham Cię! Chce lody! Przyjdź tu! Spadaj! Pomarańcze?" - jeden wielki misz-masz w moim wykonaniu. Razem z nami mieszkała starsza siostra Damiana. Wiedziała dlaczego się tak zachowuje. Powiedziała coś do mnie w stylu: Niedługo się odprężysz. Odpowiedziałam jej, że znowu nie wiem kiedy to będzie. A ona na to: W ciąży jesteś. Wyśmiałam ją. Naprawdę. Ale wpadłyśmy na genialny pomysł - zrobienia testu ciążowego. A po co? Wredne zołzy chciały Damiana zestresować :) No i tak minął nam dzień, a wieczorem przyszedł czas na zrobienie testu - tak, wiem, że powinno się go robić rano, ale nie chodziło nam o pewny wynik. Powiedziałam Damianowi, że idę zrobić test. Jego mina? Zdziwiona. Po co ja chce robić ten test? No i poszłam sobie do łazienki. Procedury chyba nie muszę opisywać. Zrobiłam co trzeba i w oczekiwaniu na kreskę wzięłam sobie pudełeczko testu i sobie czytałam. Odczekałam ile trzeba, pudełeczko przeczytałam chyba z dwa razy, wyrzuciłam do kosza, biorę test z umywalki do ręki i zerkam na niego...

A tam ku*wa dwie kreski!


Jak to dwie kreski! Przecież na pudełku pisało, że dwie kreski to CIĄŻA!  Nie no, to niemożliwe... Wyciągam pudełko z kosza. Czytam słowo po słowie. Jedna kreska - wynik negatywny, dwie - pozytywny, jeśli ta druga jest niewyraźna - ponowić test. Ale ona była tam! Tak samo czerwona jak pierwsza! I siedzę tam... Za drzwi łazienki słyszę słowa siostry Damiana: Jesteś tam? Tak, już wychodzę. Wyszłam, a ona powiedziała: minę masz odpowiednią. I poszłam do Damiana. Usiadłam na przeciw niego.
- Jestem w ciąży...
- Tak, akurat...
- No tak!
Marlena: Eeee, nie dał się nabrać...
- Ale ja naprawdę jestem w ciąży!
I pokazałam im test. Marlena na mnie, ja na nią, Damian też na nią i patrzy się na nią pytającym wzrokiem.
- Damian... Ona naprawdę jest w ciąży. I wyszła...
Cisza. Bałam się tej ciszy. Bałam się co teraz Damian powie. A on? A on się ucieszył i był przeszczęśliwy! Znowu cisza. Patrze na Niego. I zaczynam płakać. 
-Dlaczego płaczesz? 
-Boję się co będzie... 
Pocieszał mnie, że damy sobie radę i wszystko się ułoży. A ja znowu płacze...
-No dlaczego płaczesz?
-Bo się ciesze...
Zapewniał mnie, że też się bardzo cieszy. A ja znowu płacze...
-A tym razem dlaczego płaczesz?
-Cooo Tyyyy Miiiii Zrobiłeś! 
I poleciały poduszki w jego stronę. I tak przeżyłam swój pierwszy szok.

To są cudowne momenty, których się nie zapomina. To właśnie wtedy życie wywraca się do góry nogami.

O swojej ciąży dowiedziałam się w 3 tyg. Bardzo wcześnie. Nawet nie było wiadomo czy płód zacznie walkę i się rozwinie. Mój był malutkim pęcherzykiem. Czekaliśmy 4 tyg, by przekonać się o tym czy zostaniemy rodzicami. I zostaliśmy nimi. Nasz pęcherzyk rozwijał się bardzo szybko - zresztą tak samo szybko jak Marcel teraz. 

Ciąża ma wady i zalety.
 Zaletami napewno było to, że mogłam pozwolić sobie na taryfę ulgową. Spałam ile chciałam, jadłam ile chciałam i kto mi zabroni? Nikt :)
Ale były też wady. Mdlałam - wszędzie i bez ostrzeżeń. Nie mogłam nigdzie chodzić sama. No i te okropne wymioty! Nie, to nie były poranne mdłości. Ja miałam całodzienne! 
-Ada nie jedz czekolady, będziesz wymiotować.
-Ale ja muszę ją zjeść, rozumiesz? Muszę!
Wystarczył sam zapach i jeden kęs. Toaleta była moim przyjacielem. Odwiedzałam ją często, bo na przekór, że nie mogłam jeść wielu rzeczy, to zazwyczaj na nie miałam ochotę.
Byłam trochę zawiedziona tą swoją ciążą, bo piękne wielkie brzuszki są przereklamowane. Przytyłam niewiele, bo przez całą ciąże tylko 12kg. Nawet pod koniec ciąży mogłam założyć szerszą bluzę i nikt by nie zauważył. Niestety to jedyne zdjęcie jakie mam z ciąży.
A wiecie, że mruczenie kotka - Roksi - uspokajało mojego synka jak był w brzuszku. A kotek czekał, aż się tylko położę by przytulić się do mojego brzuszka. Zdjęcie pod koniec 7 miesiąca :)

W ciąży według mnie są cztery najważniejsze momenty:
  • Gdy dowiadujesz się o niej
  • Gdy poczujesz pierwsze ruchy
  • Gdy dowiadujesz się płci
  • Poród
Pierwsze ruchy poczułam 15.08.2012. Takie delikatne, prawie nie wyczuwalne. Było to coś niesamowitego. Na początku czujesz bulgotanie w brzuchu, łaskotanie, burczenie. Tak dziecko daje znać, że rośnie. A później? Kopał kiedy chciał, zazwyczaj wtedy gdy chciałam uciąć sobie drzemkę albo szykowałam się do spania. Damian uwielbiał gdy przytulałam się do niego i mały go kopał :)

W 10.08.2012 Dowiedziałam się, że będziemy mieli syna. Dopiero się zaczęło. Wyścig szczurów w wymyślaniu imienia. Z tych co pamiętam: Kacper - moja mama, Błażej - babcia, Cyprian - Damian, ale jak zawsze stanęło na moim :)
MARCELEK <3

Ale zdecydowanie najważniejszym momentem całej ciąży jest poród. Przecież po to przez całe 9 miesięcy dbamy o siebie, chodzimy do lekarzy, wszytko przygotowujemy, by wkońcu przywitać na świat swoje dziecię.
Czy pamiętam ten dzień po mimo upływu czasu? Pewnie. 
29.12.12 - w tym dniu czułam się nad wyraz dobrze. Do planowego rozwiązania zostało 4 tyg. Postanowiłam, że posprzątam sobie cały nasz pokój, bo miałam coraz mniej sił. Pranie, sprzątanie, mycie okien, wycieranie kurzy, układanie w szafkach i oczywiście mycie podłóg - wszystko musiało być na perfekt - natura pedantki. Baaa! Nawet firanki powiesiłam sobie sama. Taka zdolna byłam. Po całym dniu położyłam się wieczorkiem do łóżeczka. Przyszedł Damian i jego brat. Rozmawialiśmy sobie bardzo długo i gdy szykowaliśmy się już do spania poczułam ból. Leciutki. Żartuję i mówię do Damiana: To chyba już. Godz. 2.00. Damian mówi: Ok, poczekamy godzinę czy będzie się coś działo. Godz. 2.40 - znowu ból, leciutki. Myślę sobie, poczekamy sobie jeszcze trochę. Nie widziało mi się leżeć w szpitalu do rozwiązania. Godz. 3.10 - ból, ohhhoo to już mnie zabolało. Damian spakuj mi torbę do końca, będę spokojniejsza! 20 minut później - ból. Obudziliśmy jego mamę. Powiedziałam jak się czuję. A ona: to już.
Już? Jak to już? Przecież jeszcze 4 tyg! Ale rodziłam na własne życzenie (sprzątanie).
A później poleciało. Dostałam bóli już co 3 minuty. Ubranie się w takich bólach i jazda samochodem to jakaś masakra. Oczywiście w szpitalu w nocy winda nie działała i musiałam dostać się na 3 piętro po schodach - tak dbają o rodzące, że im dodatkowo ćwiczenia zapewniają. Dotarłam na miejsce z 6 cm rozwarciem. A wspominałam, że miałam bóle brzuszne i krzyżowe razem? Nie? A no miałam. Czy krzyczałam? Nie, ja nie krzyczałam - ja robiłam za syrenę strażacką. Nie będę opisywać szczegółów, ale pamiętam jedną zabawną sytuację.
-Proszę Pani, proszę tak nie krzyczeć. Odbiera Pani tlen dziecku. Przecież rodzi Pani swoje dziecko.
-Wiem, ale sama świadomość tego mi nie pomaga... Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
I tak o godzinie 9.15, 30.12.2012, w niedzielę na świat przyszedł mój synek. Siny, pomarszczony, ale mój. Powiedziałam mu tylko: Witaj, Kocham Cię!
Mało wyraźne - 1 doba :)

Pierwszy dzień w domku - 4 doba
Od tego momentu moje życie nabrało tempa i nic nie wyglądało tak jak wcześniej...






6 komentarzy:

  1. z kazdym Twoim wpisem jestem coraz wieksza Twoja fanka:) Ada brawo:) Niesamowicie opisujesz swoje zycie,radosci i smutki..tak z sercem.az chce sie czytac :) Edyta

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że nie zawiodę Was w kolejnych postach. Pisanie sprawia mi wielką przyjemność. Antystresowy środek :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super Opisane <3 Kinga

    OdpowiedzUsuń
  4. Ada pięknie piszesz :)
    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  5. Wogole to ja bym mogła czytać Twoje noty cały czas... Chyba się uzależnie... ;-) Iza

    OdpowiedzUsuń
  6. No ja mam taką nadzieję! :D

    OdpowiedzUsuń

Jeśli podoba Ci się "mój kawałek podłogi" zostaw coś po sobie :)